Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Tatry. 21 lat temu doszło do wielkiej tragedii pod Szpiglasową Przełęczą. Zginęło dwóch ratowników TOPR

Łukasz Bobek
Łukasz Bobek
Mare Łabunowicz "Maja" (z lewej) i Bartek Olszański
Mare Łabunowicz "Maja" (z lewej) i Bartek Olszański TOPR
W piątek 30 grudnia 2022 roku mija 21. rocznica tragicznego wypadku lawinowego pod Szpiglasową Przełęczą w Tatrach, w którym - podczas działań ratowniczych - zginęło dwóch ratowników TOPR: Marek Łabunowicz oraz Bartek Olszański.

Marek Łabunowicz, nazywany przez przyjaciół Mają, miał 29 lat. W 1990 roku został kandydatem na ratownika, a w 1992 roku pełnoprawnym ratownikiem ochotnikiem. Uczestniczył w ponad czterdziestu wyprawach ratunkowych w Tatrach. Przyjaciele i rodzina znali go nie tylko jako ratownika, ale także jako jednego z najlepszych na Podhalu muzykantów. Grał na wielu instrumentach, był członkiem Młodzieżowego Zespołu Góralskiego "Poloniarze" z Kościeliska. Udzielał w podhalańskich wsiach (oddziałach Związku Podhalan) darmowych lekcji gry. Występował z czołówką muzyków polskich. Pasjonował się nurkowaniem i spadochroniarstwem. Marek Łabunowicz pozostawił żonę oraz córkę, która wówczas miała 3 lata.

Bartek Olszański miał zaledwie 24 lata. Został ratownikiem w 1999 roku. Na koncie miał 50 akcji ratowniczych. Był człowiekiem wielu pasji. Studiował na dwóch kierunkach – w 2001 roku rozpoczął drugi rok polonistyki na UJ i trzeci rok leśnictwa na Akademii Rolniczej w Krakowie. Nurkował, bardzo dobrze wspinał się (przeszedł ok. 70 dróg taternickich w warunkach letnich i zimowych), pisał, malował, rysował, fotografował, zgłębiał zainteresowania z dziedziny filozofii…

Marek Łabunowicz i Bartek Olszański zostali pochowani na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem.

Przez wiele lat odbywał się Memoriał Bartka Olszańskiego w klasycznej wspinaczce zimowej "dry-tooling", zainicjowany przez Martę Olszańską – mamę Bartka.

Marka wspominają rodzina i przyjaciele podczas dorocznego "Majowego Grania", które odbywa się w Kościelisku. Fundację "Majowe Granie" powołała do życia Małgorzata, żona Marka Łabunowicza. Najważniejszym celem fundacji jest kształtowanie młodego pokolenia i rozwijanie jego talentów w duchu regionalnych tradycji.

Cześć Ich pamięci

Źródło: TOPR

21 lat od tragicznego wypadku lawinowego przypominamy tekst Marka Lubasia-Harnego, jaki ukazał się na łamach "Gazety Krakowskiej" o tej tragicznej akcji ratunkowej.

***

Wśród turystów, którzy noc sylwestrową roku 2001 przyjechali spędzić w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, znalazło się troje młodych ludzi z Gdyni: Monika, Igor i Michał.

W przeddzień sylwestra wszyscy troje wybrali się na wycieczkę w góry, na Szpiglasową Przełęcz. Zdawało im się, że są dobrze przygotowani, mieli ciepłe kurtki, raki na nogach. Gdyby warunki były sprzyjające, mogłoby to wystarczyć. Jednak pogoda, mimo przejaśnień, nie wróżyła dobrze. Mocno wiało, sypał śnieg. TOPR ogłosił III stopień zagrożenia lawinowego, który oznacza, że lawiny mogą schodzić samoczynnie. Zlekceważyli to, poszli na przełęcz trasą letniej ścieżki, w zimie niebezpieczną, bo przecinającą w poprzek strome, lawiniaste zbocze.

Zanim doszli do celu wędrówki, zabrała ich lawina, którą prawdopodobnie sami podcięli. Igor miał więcej szczęścia niż dwoje kolegów. Znalazł się na skraju obrywu, zdołał wydostać się ze śniegu o własnych siłach. W ciągu godziny dotarł do schroniska i zawiadomił o wypadku. Pogoda nie pozwalała na użycie śmigłowca.

Dyżurny ratownik Stanisław Krzeptowski Sabała ruszył więc pieszo, w towarzystwie pracownika schroniska Jarosława Lecha. Na miejscu byli po kolejnej godzinie. Dziewczynę odkopali dość szybko. Śnieg przy jej ustach był wytopiony, co świadczyło, że nie zginęła od razu. Próbowali ją reanimować ponad trzy kwadranse. Bezskutecznie. Potem dotarli do mężczyzny. Dla niego też było za późno.

Ruszyła ekipa z centrali

Tymczasem z Zakopanego ruszyła ekipa pod kierownictwem naczelnika TOPR-u Jana Krzysztofa. Do Wodogrzmotów Mickiewicza dotarli samochodem, dalej na nartach i pieszo. Kiedy z góry dotarła wiadomość, że zasypani zostali odnalezieni martwi, grupa była już w drodze na przełęcz. Naczelnik podjął decyzję o kontynuowaniu akcji. - Nie mogliśmy mieć pewności, że ofiary naprawdę nie żyją, dopóki nie stwierdzi tego lekarz - wyjaśniał później Jan Krzysztof. - Poza tym, nasi koledzy na górze mogli potrzebować pomocy w zejściu.

Oprócz naczelnika, w kierunku przełęczy wyruszyli ratownicy Maciej Cukier, Grzegorz Bargiel, Henryk Król Łęgowski, Edward Lichota, Andrzej Lejczak, Bartłomiej Olszański i Marek Łabunowicz.

Nie poszli trasą wybraną przez troje pechowców. Wybrali wariant krótszy, wiodący znad stawu stromym żlebem wyprowadzającym wprost do kociołka, do którego spadła lawina. Tymczasem zapadły ciemności, trwała śnieżyca, w której tonęły światła czołowych latarek. Ratownicy poruszali się niemal na oślep, zdani na doświadczenie i znajomość terenu. Początkowo szli na nartach, zakosami. Byli blisko progu kociołka, kiedy poczuli, że niestabilny śnieg w żlebie lada chwila wyjedzie. Naczelnik zawołał: - Odpinamy narty i pod skały!

Niektórzy już sięgali do wiązań, kiedy lawina ruszyła. Porwała całą grupę i zniosła do podnóża żlebu. Mogli zginąć wszyscy, ale na szczęście niektórzy nie zostali całkiem zasypani.

Pierwsi uwolnili się Krzysztof i Lichota, którzy zdołali utrzymać na powierzchni głowy i ręce. W ciemności dostrzegli wystającą ze śniegu nogę. Rzucili się kopać. To Cukier. Nie oddychał, ale po kilku minutach reanimacji udało się go przywrócić do życia. Tymczasem paru innych wydostało się ze śniegu o własnych siłach. Liczą się.

Nie ma Bartka i Marka!

Detektory lawinowe pozwoliły na szybką lokalizację ciał pod śniegiem. Najpierw zaczęli kopać w miejscu, gdzie sygnał pipsa był silniejszy. Odkopany spod dwumetrowej warstwy śniegu Marek Łabunowicz nie dawał znaków życia. Reanimacja przywróciła jednak słabe tętno, a wraz z nim nadzieję. Koledzy przetransportowali Marka do schroniska, gdzie czekał już lekarz ze sprzętem reanimacyjnym. Niestety...

Tymczasem na lawinisku pozostali ratownicy próbowali reanimować wydobytego na powierzchnię Bartka. Bez rezultatu. Śnieg w żlebie znów się obsunął, w każdej chwili mogła zejść kolejna lawina. Przerwali reanimację, Bartek też został zaniesiony do schroniska. Tam lekarze robili, co mogli. Ale nie mogli już nic.

Kilka dni później zastępca naczelnika TOPR Adam Marasek napisze w "Tygodniku Podhalańskim": "W głowie kłębią się myśli. Czy za głupotę turystów, którzy w takich warunkach wybrali się na taką wycieczkę, ratownicy musieli zapłacić tak straszną cenę?".

Zginęli na próżno?

Śmierć dwóch młodych ratowników nie zakończyła tej tragicznej wyprawy. Tydzień później, już w roku 2002, ich pogrzeb na Pęksowym Brzyzku stał się manifestacją. Mszę żałobną odprawił śp. kard. Franciszek Macharski, który powiedział:
"Tamten rok będziemy wspominać jako rok śmierci Chrystusa, który zginął pod lawiną wcielony w tych dwóch młodych chłopców. Ich śmierć zawiera w sobie trzy najważniejsze cechy śmierci Chrystusa - wolność, bezinteresowność i zbawienie. Wolność, bo poszli tam z własnej nieprzymuszonej woli; bezinteresowność, bo nie znali tych turystów, którzy potrzebowali pomocy; zbawienie, bo zginęli idąc na ratunek."

Równocześnie odezwały się głosy, że Bartek i Marek zginęli "na próżno". Był to pierwszy w historii TOPR-u wypadek, kiedy ratownicy ponieśli śmierć wykonując polecenia naczelnika. Oskarżano Jana Krzysztofa, że błędem było zarządzenie akcji w takich warunkach w celu zniesienia zwłok, a ci dwaj, którzy pierwsi dotarli do ciał zasypanych turystów, mogli z powodzeniem zejść o własnych siłach. Spierano się, czy bezpieczniej w takich warunkach poruszać się na nartach czy pieszo, zakosami czy gęsiego. Śp. Michał Jagiełło, pisarz i ratownik, niegdyś naczelnik ówczesnej Tatrzańskiej Grupy GOPR, próbował nawoływać do umiaru:

"Co to właściwie znaczy: nie posunąć się za daleko! Góry, zima, noc, zawieja - to zmienne tak dynamiczne, że nie ma ludzkiej inteligencji, która mogłaby wyznaczyć optymalny sposób postępowania w danej sytuacji. A przecież i owa sytuacja jest w ruchu. Ktoś przejdzie stromy stok przy III stopniu zagrożenia lawinowego, ktoś inny zostanie pogrzebany już przy I stopniu. Każdy, kto choć trochę zna góry, zdaje sobie sprawę z niejednoznaczności ocen; iść w górę, czy zrezygnować. Tu rzadko kiedy sytuacja pozwala na luksus jasnego wyboru".

Ci, co pozostali

Szczególnie krytyczny był Lech Olszański, ojciec Bartka, sam niegdyś aktywny taternik. Zwrócił się do prokuratury, zarzucając naczelnikowi nieuzasadnione zarządzenie akcji, a następnie błędy w jej prowadzeniu. Prokuratura powołała biegłych, znanych alpinistów.

Ich opinie były sprzeczne. Krzysztof Wielicki, wybitny himalaista, zdobywca Everestu zimą, bronił decyzji naczelnika, koncentrując się na sprawie bezpieczeństwa dwóch pierwszych ratowników.

Odmiennego zdania był Aleksander Lwow, także wybitny himalaista. Skrytykował większość decyzji naczelnika, wyrażając pogląd, że transport zwłok w tak ciężkich warunkach nie miał sensu, a do pomocy pozostającym w górze dwóm toprowcom wystarczyło wysłać dwóch najbardziej doświadczonych ratowników.

Prokuratura umorzyła postępowanie. Lech Olszański nigdy jednak nie pogodził się z tą decyzją. Własnym nakładem wydał książkę "TOPR - Święte krowy", w której najbardziej wymownie przedstawił swe stanowisko.

Michał Jagiełło, poruszony śmiercią kolegów, napisał wiersz:

Bartek i Marek szli po inną parę
która lodowaciała w zastygłej lawinie
Jęknął stok
stęknęły góry
pękła pościel śniegu
Śpią. Tacy młodzi
Nic nie mów…

Marek Lubaś-Harny

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zakopane.naszemiasto.pl Nasze Miasto