Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kontynuujemy nasz cykl o podhalańskich fortunach. Tym razem przyglądamy się Maciejowi Rzankowskiemu

Łukasz Bobek
Od najmłodszych lat był wychowywany niemal pośród pączków i ciastek. Maciej Rzankowski, właściciel największej i najpopularniejszej sieci cukierni Samanta w powiecie tatrzański, nie ukrywa, że rodzinna tradycja i przygotowane przez dziadków, a potem rodziców podłoże, zdecydowanie mu pomogło w biznesie. Nie zawsze jednak pracował ze słodyczami. Były momenty, że nie do końca legalnie pracował jako budowlaniec na dachach Ameryki.

Rzankowski urodził się w rodzinie, która ze słodyczami związana była od czasów przedwojennych. Pierwszą kawiarnię Mieszczańską, gdzie serwowane były ciastka, otworzył jego dziadek w 1927 roku przy ulicy Kościeliskiej, w budynku obok starego kościółka. Potem po wojnie działał do 1956 roku jako kawiarnia Zacisze w budynku przy Krupówkach, vis a vis obecnej cukierni Samanta. - Ten czas na Krupówkach to był rozkwit firmy dziadka. Sporo znanych osób przewijało się przez tą kawiarnię. Babcia często opowiadała mi o Witkacym, który raczył się kawą i ciastkiem w cukierni - opowiada Rzankowski.

Jednak władza komunistyczna zabroniła prywatnej aktywności obywateli. W latach 50. firma produkowała wypieki na rzecz sklepu Chramca (vis a vis Poraju na Krupówkach), a także kilka obiektów wypoczynkowych. Wówczas główną siedzibą cukierni była kamienica przy Kasprusiach 26. W 1961 roku dziadek zmarł, a interes przejął ojciec Macieja.

- W roku, gdy zmarł mój dziadek, ja się urodziłem. Od najmłodszych lat można powiedzieć, że byłem przyzwyczajany do pracy w cukierni. Od 1966 roku rodzice otworzyli lokal przy ulicy Witkiewicza. Nie było i nie jest to łatwe. Przez siedem dni w tygodniu trzeba bardzo wcześniej rano wstać - wspomina.

W latach 80., przy okazji studiów na Akademii Ekonomicznej w Krakowie, Rzankowski cały czas pomagał w cukierni, gdzie - pod namową rodziców - kształcił się w zawodzie cukiernika.

- To były bardzo trudne czasy, przy bardzo ograniczonej możliwości produkcyjne, a niemal przy nieograniczonym zbycie. Pamiętam, że były dni, że otwieraliśmy cukiernię o 10, a o 11.30 już ją zamykaliśmy, bo nie było co wypiekać i co sprzedawać. Wtedy milicja nachodziła nas w domu i poszukiwali ukrytego cukru - opowiada.

Obecny radny miejski początkowo nie myślał o tym, żeby związać swój los z rodzinną firmą. Jednak śmierć ojca w 1985 roku spowodowała, że musiał mocniej włączyć się w działanie cukierni. Nie było to wówczas łatwe, dlatego nie miał przekonania, że cukiernia ma szanse dalszej egzystencji.

- W 1989 roku wyjechałem do USA, do Chicago. To była dla mniej szkoła i życia, i biznesu - dodaje Rzankowski.

Pierwszą pracę za wielką wodą znalazł w... cukierni. W słodkościach robił w weekendy, a w tygodniu - tak jak większość wówczas Polaków - na amerykańskich dachach.

- Ten pobyt w Stanach był dla mniej prawdziwą szkołą. Jak większość pracowałem na czarno. W tej firmie budowlanej przeszedłem całą można powiedzieć ścieżkę kariery budowlańca: od podawacza gwoździ, po robotnika, który już przy pomocy młotka pneumatycznego je wbijał. Jednak doznałem też tych trudnych przeżyć emigracji, jak choćby cały miesiąc ciężkiej pracy, za który nie dostałem ani dolara - wspomina cukiernik.

Ostatecznie w 1990 roku zdecydował się wrócić do kraju, gdzie czekała na niego żona i dziecki. - Łamałem się mocno, co zrobić w Polsce z zarobionymi pieniędzmi. Wielu podpowiadało mi, by zainwestować w handel. Wtedy to był czas ogromnego rozwoju firm, które sprowadzały do Polski telewizory, czy inny asortyment. Jakoś nie byłem przekonany w inwestowanie w cukiernię, która była na prawdę w ciężkim stanie, opartą jeszcze na piecu węglowym - mówi.

Głównym lokalem Samanty jest ten przy ul. Witkiewicza

Ostatecznie jednak zdecydował się pozostać przy rodzinnej tradycji. Pożyczył dodatkowe pieniądze od chrzestnego i rozpoczął modernizację firmy. Przez pierwsze lata było bardzo ciężko, do tego stopnia, że wielokrotnie zastanawiał się, czy dobrze zrobił.

Ostatecznie wyszło na plus. Od 1996 roku rozpoczął się okres prosperity Samanty. Obecnie firma przeniosła produkcję do Kościeliska. W powiecie tatrzańskim ma pięć punktów handlowych w Zakopanem i w Kościelisku. Jest jedną z najbardziej znanych cukierni pod Tatrami.

- Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że decyzja o powrocie ze stanów i o zainwestowaniu pieniędzy w rodzinna firmę opłaciła się. Nasza firma dobrze prosperuję, nie ma wielkiego zadłużenia, utrzymuje zatrudnienie co w naszej rzeczywistości gospodarczej nie jest łatwe - zaznacza radny.

Początkującym zaś w biznesie doradza, by na początek... nie zadłużali się. - Dzisiaj kredyt jest stosunkowo łatwo dostać, ale za to bardzo trudno go spłacić. Lepiej działać małymi krokami, ale na własnych pieniądzach - dodaje na koniec właściciel Samanty.

Marta Kaczyńska odwiedziła w Kościelisku wystawę o swoim ojcu Prezydencie

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zakopane.naszemiasto.pl Nasze Miasto